Wyprawa do Patagonii

Cel naszej kolejnej wyprawy był tym razem zupełnie inny. Nie był to ani szczyt alpejski, ani ferraty w Dolomitach, ani trekking w Hiszpanii. Tym razem zdecydowaliśmy się na bardzo odległe miejsce na innym kontynencie, na innej półkuli (choć w naszym stylu, czyli góry i przyroda). Nasze palce, na turystycznym globusie zatrzymały się na krainie zwanej PATAGONIA. Tym bardziej kusząca to była opcja, gdyż Polsce, gdy jest jesieno-zimowa plucha, tam rozpoczyna się lato - słońce wstaje po 4:00, a zachodzi około 23:00 :)

Po prawie dobie spędzonej w samolotach i na lotniskach (i przebyciu ok. 17 000 km) dotarliśmy w komplecie, tj. Ania, Karolina i Kamil, do El Calafate. Po przepakowaniu się ruszyliśmy w pierwszy tygodniowy trekking, aby zobaczyć legendarne szczyty wspinaczkowe: Fitz Roy oraz Cerro Torre. Pogoda w tym czasie nas rozpieszczała, wylegiwaliśmy się nad szmaragdowym jeziorem polodowcowym, oglądaliśmy czerwony wschód nad Fitz Roy'em, bawiliśmy się na wietrze, za budzik robił nam „wróbel” (którego możecie usłyszeć na filmiku), a okruszki jedzenia wydziobywała „patagońska kura” (która w locie wyglądała raczej na orła). No i logistycznie ogarnęliśmy się w naszym małym wyprawowym domku, czyli namiocie o wymiarach 150 x 200 cm, które dawały każdemu z nas po jednym metrze kwadratowym.

Naszym następnym punktem wyprawy był przejazd z Argentyny do Chile i przejście wokół masywu Torres del Paine - miejsca wybranego za 8 cud świata. Zdecydowaliśmy się na pełną wersję, czyli zrobienie na pieszo całego „QW”. Był to dla nas niesamowity czas. Odczuliśmy co to znaczy patagońska pogoda; zrozumieliśmy dlaczego poznana w Chile Emilia sprawdzała nam siłę wiatru, a nie opady deszczu; zmagaliśmy się codziennie z plecakami, których waga dochodziła do 28 kg; racjonowaliśmy sobie smakołyki; dzielono się z nami yerbą z końskiego kopyta, przemierzaliśmy w ciągu dnia od 9 do 20 kilometrów, a przede wszystkim cieszyliśmy się czasem spędzonym w niesamowicie urokliwych sceneriach dzikiej przyrody.

"Na deser" zostawiliśmy sobie rejs statkiem „Melinka” ("nasi tu byli!") na wyspę La Magdalena, gdzie mogliśmy podziwiać żyjące w naturalnym środowisku pingwiny magellańskie oraz usłyszeć dźwięk stukającego pingwina o obiektyw. Zaś wisienką na wyprawowym torcie robił nam lodowiec Perito Moreno w parku Los Glaciares. Ogrom tego języka lodowcowego zrobił na nas potężne wrażenie: 70 metrów wysokości nad taflą wody (140 pod wodą), ruch 20 centymetrów w ciągu doby obszaru po którym się poruszaliśmy (czoła lodowca), świadomość ruchu lodowca do 3 metrów w środkowej jego części (gdzie głębokość lodu dochodzi do 700 metrów!!!) , odgłos cielenia się lodowca (łamanie się i opadanie brył lodu). Na koniec trekkingu po lodowcu czekała nas atrakcja w formie 'whiski z lodem starszym od whiski' – którym wznieśliśmy toast za nasza wyprawę ;)

W czasie "wakacji" było nam dane poznać Emilię i Rodrigo, którzy nas ugościli; pozwolili nabrać sił i wypocząć między trekkingami; wieczorami opowiadali o Patagonii i żyjących tam niegdyś pierwotnych ludach – a także przy „domo” Rodrigo przygotowali grilla z najlepszą na świecie patagońską wołowiną oraz kiełbaskami chorizo.

Ciężko, choćby skrótowo, opisać miesiąc spędzony na patagońskiej ziemi w kilku zdaniach (można by jeszcze pisać o guanako, Rangersach, czarnym rynku, itd). Myślimy, że więcej opowiedzą o naszej wyprawie zdjęcia oraz video :)



Jest legenda, mówiąca o tym, że jeśli posmakowały Ci owoce Calafate (Berberis buxifolia) to wrócisz do Patagonii. Nam, choć cierpkie, to wyjątkowo smakowały…

Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie. Więcej informacji znajdziesz na stronie polityka prywatności.